Nigdy nie daj sobie wmówić, że Twoje życie nie ma sensu, że jest pozbawione wartości. To nieprawda. Ludzie, którzy to mówią, starają się leczyć własne rany, raniąc innych. Im to nie pomoże. Tobie, jeśli na to pozwolisz, może zaszkodzić. [Marcin Kaczmarczyk] ❤

poniedziałek, 27 lipca 2020

"Zakręcona narzeczona'' Iwona Czarkowska # FRAGMENT POWIEŚCI

Moi Drodzy,
4 sierpnia odbędzie się premiera powieści ''Zakręcona narzeczona'' Iwony Czarkowskiej. Na zachętę mam dla Was krótki fragment powieści:
ROZDZIAŁ I
POJAWIASZ SIĘ I ZNIKASZ, I ZNIKASZ!
MAM NA TWYM PUNKCIE BZIKA,
MAM BZIKA…

Kolejny dzień lało jak z cebra. Dla mieszkańców Zabrzeźna nie było w tym nic dziwnego, bo w ich miasteczku roczna suma opadów biła na głowę średnią krajową, a niektórzy twierdzili, że nawet światową. I nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Co jakiś czas przyjeżdżali naukowcy, aby rozwikłać tę zagadkę. Wpuszczali tajemnicze sondy, pobierali próbki gruntu i z nimi odjeżdżali. A po pewnym czasie pojawiali się następni, robili to samo, co ich poprzednicy, i też znikali. Podekscytowani zabrzezianie po każdej takiej wizycie przez jakiś czas pilnie śledzili prasę oraz portale internetowe w nadziei, że gdzieś zostaną opublikowane wyniki badań, a oni wreszcie się dowiedzą, dlaczego u nich na okrągło leje, nawet w zimie. Nigdy jednak nie znajdowali choćby niewielkiej notki. Najwidoczniej naukowcy byli bezradni wobec zabrzeziańskiego fenomenu meteorologicznego. Aczkolwiek istniała nadzieja, że zagadka zostanie rozwiązana, bo oto w lokalnych mediach zapowiedziano przyjazd kolejnego specjalisty.
   – Może będzie odczyt w ratuszu? Zorientuj się jutro i napisz jakąś krótką informację – powiedział starszy mężczyzna, jadąc wieczorem samochodem przez zalane deszczem zabrzeziańskie ulice, do siedzącej obok niego młodej kobiety.
   Starszym łysym mężczyzną z niewielką otyłością brzuszną był Hubert Pacyna, redaktor naczelny lokalnego tygodnika „Głos Zabrzeźna”, zaś młodą drobną kobietą z grubym staroświeckim blond warkoczem – jego współpracownica Maja Wrotek, przez rodzinę i przyjaciół nazywana Majeczką. Wracali z uroczystości urodzin niejakiej Rozalii Króliczek ze wsi Monidło. Uroczystość została sfinansowana i urządzona przez władze miasta w zamku kilka kilometrów od miasteczka. Udała się wspaniale, choć na początku burmistrz popełnił faux pas, bo zaintonował „Sto lat!” Na szczęście potem wszystko poszło już zgodnie z planem i dziennikarze mieli materiał na pierwszą stronę kolejnego numeru swojej gazety.
   Samochód skręcił na drogę prowadzącą do miejscowości Malinówka i wpadł w kałużę wielkości oraz głębokości małego stawu. Błotnista woda się rozbryzgnęła, pokrywając samochód czarną mazią po sam dach. Wycieraczki z największym wysiłkiem rozsmarowywały błoto na przedniej szybie. Widoczność, i tak kiepska z powodu deszczu, spadła niemal do zera. Kierowca wytężał wzrok, usiłując dojrzeć drogę przed sobą. Nagle jakiś kształt oderwał się od pobocza i rzucił pod koła. Mężczyzna z całej siły nadepnął na hamulec. Samochód przejechał jeszcze jakieś dwa metry, po czym się zatrzymał, choć ze względu na otaczającą go wodę należałoby raczej powiedzieć, że rzucił kotwicę i zacumował.
   Kierowca otworzył drzwi i wyskoczył wprost w głęboką kałużę, ale nawet tego nie zauważył. Majeczka w napięciu obserwowała go przez zalaną deszczem szybę. Jej szef obiegł samochód w poszukiwaniu człowieka lub zwierzęcia, które właśnie przed chwilą przejechał. Nikogo nie znalazł… Odetchnął z ulgą i już miał wsiąść z powrotem do samochodu, gdy nagle coś zakotłowało się pomiędzy przednimi kołami i spod maski wystawiła łebek kura.
   – Idź sobie! – krzyknął.
   Kura ani drgnęła.
   – Sio! – krzyknął jeszcze głośniej. – Nastąp się!
   – Tak się mówi do krowy – powiedziała dziennikarka, wysiadając z samochodu. – Wiem, bo oglądaliśmy ostatnio z Diabłem „Samych swoich”.
   Roman Diablak, nazywany w miasteczku Diabłem, był narzeczonym Majeczki. Długoletnim narzeczonym. Chociaż mieli pewność, że chcą ze sobą spędzić resztę życia (jakkolwiek patetycznie i staroświecko by to nie brzmiało), jednak nie mogli się zdecydować na sformalizowanie związku. Gdy jedno chciało, drugie akurat nabierało wątpliwości. Roman był kierownikiem miejscowej poczty. Kiedy ktoś szedł odebrać lub nadać list czy paczkę, mówił w skrócie, że idzie do Diabła. Majeczka zaś w społeczności zabrzeziańskiej funkcjonowała jako „ta z gazety, narzeczona Diabła”. Tak naprawdę mężczyzna nie przypominał stereotypowego wysłannika piekła. Wprost przeciwnie, był chodzącą poczciwością – typowym misiem, jak go czasami w chwilach czułości nazywała narzeczona. Na przykład ostatniej nocy, na której wspomnienie dziennikarka uśmiechnęła się pod nosem.
   – To jak się mówi do kury? – zapytał poirytowanym tonem szef Majeczki, przerywając jej słodkie wspomnienia i brutalnie sprowadzając ją z powrotem na zalaną deszczem drogę w Malinówce.
   – Pojęcia bladego nie mam! W filmie o tym nie było. – Wzruszyła ramionami i się wzdrygnęła, bo wyjątkowo zimna kropla z kołnierza kurtki spłynęła jej na szyję. – Może „taś taś”? Nie, to do kaczek. Już wiem! „Cip, cip”! To też było w jakimś filmie, ale nie pamiętam w jakim.
   Lecz kura była głucha na wszelkie wezwania i ani myślała się ruszyć spod samochodu. Mężczyzna rozejrzał się wokoło. Bał się, że lada moment któryś z mieszkańców okolicznych domów zainteresuje się samochodem stojącym od dłuższej chwili na środku drogi i przyjdzie zobaczyć, co się stało. A jeśli na dodatek zjawi się właściciel upartej kury i się okaże, że Hubert Pacyna jednak uszkodził zwierzę, to zostanie posądzony, iż zrobił to celowo, żeby ugotować ze swojej ofiary rosół. Tymczasem on nie znosił rosołu jak mało której zupy. Może dlatego że jego siostra Maryla gotowała mu go co niedzielę.
– Wyłaź stamtąd wreszcie, ty zupo, to znaczy ty kuro! – wrzasnął głośno, aż sam się przestraszył własnego głosu.
   Na kurze jednak jego wrzaski nie robiły najmniejszego wrażenia. Dalej siedziała w tym samym miejscu i bezczelnie na niego łypała to jednym, to drugim okiem.
   – Wyłaź albo cię wyciągnę siłą – zagroził, pochylając się.
   Kura zagdakała, a potem wystrzeliła jak z procy wprost w deszczową ciemność.
   – Chyba jednak nic jej się nie stało – stwierdziła Majeczka.
Szef odetchnął z ulgą, a potem, sapiąc potężnie, bo do szczupłych nie należał, podniósł się i wsiadł do samochodu.
   – A teraz szybko do domu – powiedział. – Już nigdy nie zjem rosołu.
   – Pospieszmy się, bo jeszcze wróci – stwierdziła jego współpracownica.
   – Kto? – nie zrozumiał Hubert Pacyna.
   – Kura przecież! – krzyknęła dziennikarka.
   – Ha, ha, ha! Naprawdę bardzo śmieszne – skrzywił się i ruszył przez kałuże w stronę Zabrzeźna.
   Odwiózł swoją towarzyszkę do domu, a potem pojechał do siebie. Gdyby Majeczka wiedziała, co będzie dalej, pewnie nie dałaby się tak łatwo wysadzić. Ale nie wiedziała, więc przez resztę dnia relaksowała się z Diabłem. Hubert Pacyna również miał nadzieję na spokojny wieczór. Taka myśl wiodła go przez zalane deszczem ulice Zabrzeźna do kamienicy w pobliżu dworca, gdzie mieszkał. Zaparkował na podwórku, wysiadł, po czym sięgnął po teczkę, którą zawsze zostawiał na tylnym siedzeniu. Otworzył drzwi i zastygł w osłupieniu. Na jego skórzanej teczce w najlepsze siedziała… kura. Ta sama, która wcześniej nie chciała wyjść spod samochodu.
   – Kiedy ty tu wlazłaś? Zresztą nieważne! Zaraz odwiozę cię z powrotem do Malinówki – powiedział głośno. Czuł się dziwnie, bo nigdy do tej pory nie rozmawiał z kurą. Miał nadzieję, że nie pojawi się żaden z sąsiadów. – Poczekaj tu chwilę i nigdzie się nie ruszaj. Muszę tylko skoczyć na moment do domu i się przebrać, bo kompletnie przemokłem.
   Popędził do mieszkania i zmienił ubranie, mokre zbierając z podłogi i wrzucając do kosza na brudy. Nie żeby bałagan w mieszkaniu jakoś bardzo mu przeszkadzał, ale jego młodsza siostra Maryla, która uparła się nim opiekować, miała zwyczaj wpadać bez uprzedzenia o najdziwniejszych porach. Para skarpetek pod łóżkiem była wtedy powodem do godzinnego sarkania, utyskiwania oraz gróźb, że kiedyś przez jego bałaganiarstwo zejdzie z tego świata. Co prawda teraz Maryla była na kursie jogi, ale wolał nie ryzykować. A nuż ucieknie z niego, wróci do Zabrzeźna, znajdzie jego skarpetki na środku dywanu? Nie miał wątpliwości, że wypominałaby mu to do końca życia.
   Wybiegł na zewnątrz i w strugach deszczu, który nie przestawał padać, wskoczył do samochodu. Uruchomił silnik, wyjechał na drogę, po czym ruszył w kierunku Malinówki.
   – Zaraz będziesz w domu – powiedział. Zerknął do tyłu i… gwałtownie zahamował. Wyskoczył zza kierownicy, otworzył tylne drzwi i zajrzał do środka.
   – Gdzie się podziałaś?! – wrzasnął, przekrzykując ulewę. Sprawdził pod siedzeniami i na tylnej półce, ale kury nigdzie nie było. Nie znalazł jej, chociaż przetrząsnął dokładnie cały wóz. Zajrzał nawet do bagażnika, chociaż było raczej mało prawdopodobne, by kura sama otworzyła klapę i tam wlazła.– Musiałem zostawić niedomknięte drzwi, przez które uciekła – stwierdził.
   Wrócił pod dom i przez kolejną godzinę przeszukiwał każdy zakamarek podwórka. Zajrzał nawet do skrzynki pocztowej, chociaż żadna kura by się tam nie zmieściła. Chyba że taka na znaczku pocztowym. W pewnej chwili wydało mu się, że widzi kurę, która idzie ulicą w stronę centrum Zabrzeźna. Gdy jednak przyjrzał się uważnie, okazało się, że to żółw brnie wytrwale przez kałuże. Nagle nadbiegł jakiś mężczyzna, chwycił żółwia i popędził w dół ulicy. Hubert Pacyna patrzył za nim przez chwilę, a potem strząsnął z siebie wodę. Przemókł do suchej nitki już po raz drugi tego dnia.
   W końcu machnął ręką na kurę. Wrócił do domu, wziął gorący prysznic i położył się do łóżka. Długo nie mógł zasnąć, bo cała ta sprawa nie dawała mu spokoju. Ciągle się zastanawiał, gdzie też mogła się podziać kura? Gdy wreszcie sen zaczął go morzyć, usłyszał dzwonek do drzwi.
   – Policja! – przyszło mu do głowy w pierwszej chwili.
   Wpadł w panikę, ale zaraz się opanował. Policja jeszcze nikogo nie ściga za to, że przewiózł cudzą kurę samochodem. Zresztą nikt go nie widział. Mam nadzieję… Nie ma chyba takiego przestępstwa jak kuroping? – pomyślał, otworzył drzwi i w tej samej chwili na klatce schodowej zgasło światło.
   Wytrzeszczył oczy, żeby zobaczyć, kto stoi po drugiej stronie, i na moment stracił oddech. Za drzwiami stała… kura. Wielka kura! Naprawdę ogromna! Zamrugał oczami ze zdumienia. Kura tymczasem zrobiła krok w tył, nacisnęła wyłącznik światła i…
   – Dobry wieczór – powiedziała sąsiadka z pierwszego piętra. Miała mokre nastroszone włosy i to chyba one sprawiły, że przypominała kurę, która w Malinówce wlazła mu pod koła. – Właśnie wracałam do domu i zauważyłam, że ma pan otwarte okno w samochodzie. Trzeba zamknąć, bo panu cały środek zaleje do rana. Nie zanosi się, żeby deszcz miał ustać. Dobranoc.
   – Dobranoc. Dziękuję bardzo – odpowiedział i zamknął drzwi.
   Założył płaszcz przeciwdeszczowy, po czym zszedł na dół. Otworzył samochód, wsadził głowę do środka i ją zobaczył. Siedziała na tylnym siedzeniu i łypała na niego. Kura! Ta sama, której szukał przez godzinę na deszczu. Poznał ją po wystrzępionym grzebieniu. Skrzydła też miała jakieś takie dziwaczne.
   Gdzie ona się wcześniej schowała? Nieważne, muszę ją stąd zabrać, bo ktoś ją zauważy i rozniesie się po miasteczku, że wożę kury na tylnym siedzeniu. Niektórzy mieliby używanie. Tylko jak to zrobić? – zastanawiał się, ponieważ nie bardzo sobie wyobrażał niesienia żywej kury w rękach. Jeszcze mi ucieknie. Lepiej pójdę na górę po jakąś torbę. A może lepiej wezmę ten duży koszyk piknikowy, który wygrałem w loterii w zeszłym roku na Dniach Zabrzeźna.
   Zamknął drzwi auta, sprawdził, czy przypadkiem żadne okno nie jest uchylone, a potem popędził na drugie piętro. Ściągnął z pawlacza kosz i wysypał z niego kilka opakowań swoich ulubionych herbatników w czekoladzie. Chował je przed Marylą, która nie pozwalała mu jeść słodyczy. Wyjątek robiła jedynie dla własnoręcznie pieczonego „pysznego domowego jagielnika”, który konsystencją, kolorem i zapachem przypominał zabrzeziańskie błoto. I smakiem pewnie też, choć ani jednego, ani drugiego nie miał ochoty próbować. Z koszem pod pachą popędził z powrotem na dół do samochodu. Zajrzał przez szybę, ale kury nie było. Wlazł do środka i zerknął pod siedzenia.
   – Chyba zwariowałem – powiedział i oblał go zimny pot. – Zawsze wiedziałem, że kiedyś zwariuję. Maryla bez przerwy mówi, że jestem niespełna rozumu, bo wolę chipsy z ziemniaków od tych z jarmużu.
   Zamknął starannie drzwi samochodu, szarpnął kilka razy za klamkę, jakby się obawiał, że ucieknie mu kura, której wcale tam nie było, i podreptał do domu.

Skusicie się?

14 komentarzy:

  1. Od razu zachęca do sięgnięcia po książkę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że skuszę się na tą książkę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja również mam chęć poznania całej historii :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie czytałam jeszcze nic tej autorki, czekam na Twoją opinię.

    OdpowiedzUsuń
  5. Pewnie, że chętnie przeczytam. Fragment zachęca.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie znam autorki, ale ten rozdział jest przyjemny. Ciekawe jak reszta książki będzie się prezentować :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Z dawką humoru, na lato akurat :)

    OdpowiedzUsuń

Zaglądaj, czytaj, przegryzaj moje słowa, ale wychodząc, zostaw po sobie niezatarty ślad swojej obecności...