Prolog
Kraków, koniec września 1939 roku
Przepchnął się przez ciasny korytarz urzędu kwaterunkowego. Zgromadziły się na nim grupki rozmawiających i żywo gestykulujących mundurowych, którzy przyjechali do miasta w ostatnich dniach, podobnie jak on. W końcu dotarł do drzwi. Pchnął je szybkim, mocnym ruchem i wreszcie znalazł się na dworze. Zamknął oczy. Wziął kilka głębszych oddechów.
Jeszcze miesiąc temu nie zamierzał przyjeżdżać do Krakowa. Ostatni raz był tu dokładnie rok temu, pierwszego października.
Przyjechał, żeby się z nią zobaczyć. Uśmiechnął się na tamto wspomnienie. Może pogoda nie była taka piękna jak dziś, kiedy koniec września wciąż cieszył letnim ciepłem, ale on czuł się wtedy znakomicie. Z jego twarzy nie schodził uśmiech, kiedy patrzył na jej szczęśliwą, roześmianą twarz.
Wyglądała pięknie.
Mógłby z najdrobniejszymi szczegółami opisać, co miała wtedy na sobie. Pamiętał, że inne dziewczęta postawiły na ciemne spódnice, białe proste bluzki i czarne albo granatowe żakiety, ale Estera jak zawsze wyróżniała się na ich tle. Nigdy wcześniej nie widział tej sukienki, musiał jednak przyznać, że leżała na niej idealnie. Wąska góra z długimi rękawami z mankietami, odcinana w pasie, przez co kreacja mocno akcentowała wąską talię Kaufmannówny, zaś dół w kształcie litery „A”, sięgał do połowy smukłej łydki w ciemnych pończochach. Na głowie miała mały kapelusik, który nadawał jej figlarnego wyglądu.
Odgłos przyciskanego w złości klaksonu wyrwał go z zamyślenia. Rozejrzał się i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że stoi na ulicy, blokując przejazd. Skinął ręką w geście skruchy, a potem zrobił kilka kroków do tyłu. Nagle poczuł się w tym mieście obco. Zawsze wracał tu z radością i bijącym sercem, ale kiedy dzisiaj rano przyjechał i zameldował się na Grottgera 1, gdzie swoją siedzibę miało dowództwo SS, czuł zmieszanie, wstyd i coś na kształt strachu.
Czuł jeszcze coś.
Czuł wściekłość i bezsilność.
Rozmowa, a właściwie ostra kłótnia z ojcem, która była bezpośrednim powodem jego przyjazdu do miasta, wciąż nie chciała opuścić jego myśli. Natrętnie tkwiła w jego głowie. Nie potrafił zapomnieć o słowach, jakie wówczas padły. Nie potrafił się skoncentrować, skupić i pozbyć trawiącego go gniewu, który zatruwał mu serce i rozum.
– Nienawidzę cię! – wrzasnął na całe gardło, patrząc wówczas z pogardą na Ernesta von Rietberga. – Straciłeś mój szacunek już po tym, co zrobiłeś matce, ale mimo wszystko starałem się znaleźć jakieś wytłumaczenie dla tego czynu. Może ci nie przebaczyłem, jednakże postanowiłem, podobnie jak Manfred, nie zrywać z tobą kontaktów. W jakiś sposób współistnieć i współdziałać. W końcu byłeś, jesteś i zawsze pozostaniesz naszym ojcem, nawet jeżeli będę starał się wymazać twoją osobę z pamięci, umysłu i serca. A wierz mi, po tym, czego się właśnie dowiedziałem, przyjdzie mi to z dużą łatwością i z przyjemnością to zrobię.
Sven patrzył na struchlałego starszego mężczyznę, który w tamtej chwili w ogóle nie przypominał głowy rodu von Rietbergów.
Ernest skulił się w sobie. Zamknął. W oczach czaił się strach przed odrzuceniem. Przed samotnością i brakiem akceptacji ze strony rodziny.
– Zrobiłem to dla ciebie – wyszeptał wreszcie. Mówił tak cicho, że Sven bardziej domyślił się wypowiedzianych słów, niż je usłyszał. – Dla twojej kariery, dla twojego dobra. Przecież wiesz, jak było. Jak jest… – Mówiąc to, uniósł się lekko z fotela, jakby chciał wstać i podejść do syna, ale zacięta mina Svena skutecznie odebrała mu na to ochotę. Ciężko wzdychając, z powrotem opadł na miękkie siedzisko.
– Jeżeli chcesz dla mnie coś zrobić, to uruchom swoje znajomości. Zawsze się nimi tak chełpiłeś. Udowodnij, że jeszcze coś znaczysz. Że jeszcze coś możesz. Zrób wszystko, abym jak najszybciej mógł się znaleźć w Krakowie. I nie chcę słyszeć, że to się nie uda, bo jak mi Bóg miły, zrobię wszystko, nie bacząc na konsekwencje, które zapewne w efekcie obejmą całą naszą rodzinę, by pogrążyć cię całkowicie. Zniszczę cię, nawet gdyby to miało zniszczyć także mnie.
Tamtego dnia wypowiedział wiele okrutnych słów. Analizował je później wielokrotnie, ale za każdym razem dochodził do tego samego wniosku: wypowiedziałby je ponownie i za każdym razem miałby poczucie, że były właściwe.
Nie miał wyrzutów sumienia. Nie dążył do uzyskania przebaczenia czy nawet powiedzenia prostego, ale mającego ogromne znaczenie słowa „przepraszam”. Na razie Ernest von Rietberg, który spełnił jego żądanie, dzięki czemu był w Krakowie właśnie teraz, przestał być dla niego ojcem. Ernest von Rietberg przestał na razie dla niego istnieć.
Spojrzał na zegarek.
Powinien już iść i czym prędzej załatwić sprawę zakwaterowania. Nie potrafił jednak zmusić się do tego. Jeszcze nie teraz. Za kwadrans, może dwa. Najpierw postanowił sprawdzić, jak zmienił się Kraków.
Wiedział, że przeprowadzono bombardowania, ale w niewielkim zakresie, tak aby nie zniszczyć miasta, a jedynie pozbawić je infrastruktury, z której mogło korzystać Wojsko Polskie, dlatego zawrócił w stronę dworca.
Podobno bombardowania były precyzyjne. Pociski spadły na plac przed dworcem oraz rozjazdy kolejowe, blokując całkowicie ruch pociągów. Zrzucono je także na hangary, w których stały lokomotywy spalinowe.
Dziś, pod koniec września, prawie trzy tygodnie od zajścia, dworzec znowu wyglądał niemalże jak kiedyś. O tym, że został zbombardowany, świadczyła jedynie uszkodzona motowagonownia. Jej żelazne dźwigary, które służyły jako podpory, leżały teraz bezładnie, tworząc gąszcz stali przypominający artystyczną wizję szalonego twórcy.
Sven stał na peronie przez kilka chwil. Przyglądał się ludziom, którzy gdzieś wyjeżdżali. Prowadzili normalne rozmowy. Pochłonięci własnymi sprawami, w pośpiechu, nie bacząc na innych, mijali go niczym ducha, przy czym on był nieobecny myślami, a nie ciałem.
Nie mógł odsuwać w nieskończoność tego, co było nieuniknione. W końcu sam do tego dążył. Zrobił wszystko, aby dostać to, czego pragnął, i miał pewność, że nie stanie się inaczej. Idąc niczym skazaniec na ścięcie, ruszył z wolna w stronę Rynku Głównego.
Na widok smukłego gmachu bazyliki Mariackiej i dumnie prezentujących się Sukiennic uśmiechnął się szeroko. Po raz pierwszy czuł, że jest na swoim miejscu.
Poczuł, że wszystko, co robił do tej pory, zmierzało do tej chwili. Od dawna wierzył, że nie jest kowalem własnego losu. Że cokolwiek robimy w życiu, jest z góry ustalone, chociaż wydaje się, że sami jesteśmy odpowiedzialni za własne czyny.
Chciał podejść do jednej z krakowskich kwiaciarek, ale ostatecznie zrezygnował. To nie było miejsce ani czas na takie gesty. Pomyślał, że może powinien wejść do kościoła.
Pomodlić się. Poprosić o wsparcie. O wstawiennictwo. O pomyślność. Ale tego też nie zrobił. Nie był hipokrytą. Już dawno zapomniał, jak to jest się modlić. Nie zamierzał stawać się jednym z tych, którzy w chwili trwogi zwracali się do Boga, chociaż wcześniej nie chcieli mieć z Nim nic wspólnego.
W końcu ruszył w stronę Małego Rynku. Szedł pewnym krokiem. Uniósł głowę, żeby zajrzeć do znanych mu okien, w chwili kiedy kamienica Kaufmannów pojawiła się przed jego oczami.
Za jedną z firanek zauważył jej sylwetkę.
Stała odwrócona do niego tyłem. Wydawało mu się, że z kimś rozmawia. Przystanął. Przez chwilę przyglądał się temu obrazkowi. Chciał, żeby się odwróciła i spojrzała na niego, ale Estera wciąż do kogoś mówiła.
Ruszył do drzwi wejściowych. Klatka schodowa jak zawsze tonęła w mroku. Poczuł panujący tu chłód. Było cicho, zimno i ciemno. Przeszedł go dreszcz. Wydawało mu się, że nie miał on nic wspólnego z warunkami, jakie panowały w budynku.
Szedł powoli, stąpając po cichu, tak aby echo jego kroków nie roznosiło się po całym domu. Stanął przed dobrze znanymi mu drzwiami. Sięgnął do dzwonka i nacisnął go stanowczo.
Czekał.
Nadstawił uszu. Gdyby nie fakt, że przed chwilą widział Esterę w oknie, przysiągłby, że nie ma nikogo. W mieszkaniu panowała przejmująca cisza. Zadzwonił raz jeszcze. Wreszcie usłyszał jakieś poruszenie i przyciszone, zdenerwowane głosy. Przysiągłby, że rozpoznał głos Oli, ale ona, jak mniemał, była w Anglii ze swoim mężem. Musiał się przesłyszeć.
Wyprostował się. Poprawił mundur, żeby wyglądać nieskazitelnie. Strzepnął z marynarki niewidoczne pyłki.
W chwili kiedy chciał ściągnąć czapkę oficerską i przygładzić włosy, drzwi otworzyły się z impetem. W progu stanęła Estera. Tuż za jej plecami zobaczył Aleksandrę. Zatem miał jednak dobry słuch. Uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała tym samym. Wykonała ruch, który wskazywał, że chciała podejść i się przywitać, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Skinęła tylko głową, a potem odwróciła się i zniknęła w głębi domu.
Skierował wzrok na Esterę.
Na jej twarzy malowało się przerażenie pomieszane z konsternacją. Jej oczy lśniły, jakby zaraz miały się wypełnić łzami, zaś kąciki ust unosiły się lekko, chociaż ostatecznie, zamiast rozciągnąć się w uśmiechu, pozostały zaciśnięte w wąską kreskę.
Zrobiła dziwny ruch, który wskazywał, że chciała zamknąć drzwi. Najwyraźniej ostatkiem sił powstrzymała się przed tym gestem. Jej ręka drżała. Był pewny, że próbowała nad sobą zapanować. Na razie udawało jej się to skutecznie.
Patrzył na nią z powagą.
Ich spojrzenia spotkały się od razu. Tak jak wtedy, dawno temu, w Wiedniu, kiedy wypatrzył ją, siedząc w jednej z gondoli diabelskiego młyna, i potem w kawiarni, gdy postawił na stoliku mały prezent wybrany specjalnie dla niej.
Panującą między nimi ciężką, przytłaczającą ciszę przerwały słowa Estery, które chociaż wypowiedziane szeptem, szerokim echem odbiły się od ścian zimnej klatki schodowej.
– To ty – powiedziała, patrząc prosto w niebieskie oczy Svena.