MOI DRODZY
Przedstawiam Wam literacki debiut Moniki Stolarskiej. To bardzo osobista historia o kobiecej przyjaźni, przemocy domowej i odzyskiwaniu siebie. Na zachętę mam dla Was krótki fragment powieści.
„Prawdziwa przyjaźń jest największym darem losu, bez niej człowiek jest do połowy pusty” — Monika Stolarska
Za światło, które zgasło.
I za cień, który nadal czasem mnie otula.
Może kiedyś odnajdziesz w sobie siłę,
by wyrwać się z otchłani beznadziejności
i znów pozwolić sobie żyć.
Rozdział I
Czasem los bywa przewrotny i na swojej drodze spotykamy ludzi, którzy zostają z nami dłużej, niż byśmy przypuszczali. Wydaje nam się, że to kolejny przelotnie spotkany człowiek, jak setki innych, ale nagle ten ktoś przewraca nam świat do góry nogami, chociaż początek znajomości niekoniecznie na to wskazuje.
— To jest Ola, a to Zbyszek, kolega z pracy! — mój mąż przedstawił mi dwoje nowych ludzi, którzy niespodziewanie pojawili się na jego imprezie urodzinowej. Przyszło zresztą sporo nieznanych mi twarzy. To był efekt uboczny zajmowania się domem i małym dzieckiem. On, przebywając częściej poza domem, spełniając swoje hobby i pracując, utrzymywał więcej kontaktu ze światem niż ja. Ja w tym czasie nie miałam żadnej koleżanki, o bliższych kontaktach nie było już całkiem mowy.
— Milena, miło mi! — wyciągnęłam rękę i przyjacielsko się przywitałam. — Siadajcie, proszę! — wskazałam im miejsca przy stole, nie skupiając już na nich dłużej uwagi. Byłam zajęta ogólnym zabawianiem gości, wymienianiem talerzy, donoszeniem jedzenia i porządkowaniem kuchni. W końcu mój mąż był jubilatem i to było jego święto, więc kto miałby się tym zajmować, jak nie ja? Miałam pełne ręce roboty i starałam się zadowolić wszystkich zaproszonych, żeby następnego dnia nie zostać obgadaną jako leniwa gospodyni, która nawet ugościć ludzi nie potrafi.
— Komu dołożyć sałatki? Ola, Zbyszek, częstujcie się! — wyciągnęłam w ich kierunku rękę z pełną salaterką.
— Ja chętnie! — Zbyszek nałożył sobie kopiastą porcję na talerz, przykrywając zawartość chlebem ze świeżo uwędzoną kiełbasą, po czym przechylił kieliszek z wódką i zagryzł tym, co miał przed sobą.
— Ja dziękuję, nie chcę, może później — odparła Ola w dziwnie zmanierowany sposób.
— No to może wędlinę? — złapałam za półmisek stojący obok.
— Też nie, dziękuję — wciąż oponowała.
— Galaretę, jajko w majonezie, ciasto…? — wymieniałam kolejne dania ze stołu, a z każdą propozycją miałam wrażenie, że patrzy na mnie coraz bardziej z obrzydzeniem.
— Nie, naprawdę dziękuję, poproszę tylko kawę, jeśli to nie problem — odpowiedziała, jakby nieco zdegustowana moją osobą i jedzeniem, które jej oferowałam. „Kolejna nadęta sztywniara” — pomyślałam, idąc do kuchni, aby zrealizować zamówienie. Byłam zmęczona bufońskimi znajomymi mojego męża, którzy aktorsko i wymuszenie chcieli pokazać swój status społeczny, przesadnie przerysowując to swoim zachowaniem, które było wręcz śmieszne i typowe dla starego polskiego powiedzenia: „kto wyjdzie z chama na pana, nie ma gorszego gałgana”. Zresztą Ola nie była jedynym nadętym gościem, z jakim przyszło mi się zmierzyć. „Przyszła, pójdzie i prawdopodobnie więcej jej nie spotkam, tak jak i resztę tej śmietanki towarzyskiej” — to była moja jedyna myśl. Niektórzy byli naprawdę wyjątkowo dziwni i sztuczni. Nieco wyższy stan konta bankowego od przeciętnego i lepsza posada powodowały, że czuli się lepsi od zwykłych zjadaczy chleba. W rzeczywistości byli to ludzie ograniczeni umysłowo, starający się przedstawiać jako inteligentów, jednak wyważane słowa, które wypowiadali, ujawniały ich prawdziwą naturę. Pomimo wyszukanych słów, czuć było prymitywność. Obsługując ich, zastanawiałam się, skąd się biorą tacy ludzie. Jedna z pań szczególnie drażniła moje oczy. Z wyższością, a nawet pogardą, odnosiła się do mnie. Nie przeszkadzało jej, że jest kochanką pana, na którego w domu żona czekała z gromadką dzieci. Nie bacząc na innych gości, zamiast zasiąść na własnym miejscu, miętoliła swoimi czterema literami jego kolana i krocze. On siedział jakby był w siódmym niebie, z purpurową twarzą i czerwonymi uszami, i miałby prawdopodobnie ochotę udać się w ustronne miejsce. Para kompletnie nie zważała na to, że takie zachowanie pasuje raczej do klubu dla dorosłych niż na tę imprezę. Najwyraźniej jednak podobał im się wariant, że wszyscy ich obserwowali, albo byli na tyle wypaczeni, że było im wszystko jedno, bo ich ręce wędrowały tam, gdzie nie wypada dotykać się w obecności innych.
— Jolu, usiądź może na własnym krześle, miejsca wystarczy dla wszystkich. Spójrz na Stasia, zaraz wybuchnie tak go dociskasz, daj mu odetchnąć! — starałam się aluzjami dać do zrozumienia, że powinni opanować swój popęd. Niestety kobiecie nie przyszło do głowy, że inni nie mają ochoty oglądać ich „kulturalnego” zachowania, zwłaszcza że wokół bawiły się małe dzieci.
— Wolałabym, żebyś mówiła Stanisław, bo Stasiu to takie prostackie. A więc dziękuję za propozycję, ale jest nam wygodnie tak, jak siedzimy — odparła, dziwnie składając usta i starając się nadać wypowiadanym słowom niezwykle zaakcentowaną dykcję, jakby miało to dodać jej władzy. „Stanisław to widnieje na płycie grobowej i nie zaczyna się wypowiedzi od a więc, wieśniaro” — miałam ochotę jej powiedzieć, ale tylko się sympatycznie uśmiechnęłam. Nie chciałam być dosadniejsza, bo wiedziałam, że skończyłoby się to awanturą z Adamem, że nie mam poszanowania dla jego znajomych. Po kilkukrotnym zaproponowaniu osobnych krzeseł odpuściłam i byłam tylko biernym widzem tego, co się działo. Oczywiście, w miarę upojenia alkoholowego z całego towarzystwa wychodziła „inteligencja” tak, że uszy więdły, a oczy piekły od samej obserwacji. Słowa nie były już tak perfekcyjnie dobierane, a raczej zastępowano je przekleństwami. Świńskie żarty i prymitywne zachowanie wzbudzały we mnie obrzydzenie. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć fałszu w ludziach. Po co udawać kogoś, kim się nie jest? Pozory dla ukrycia prawdziwej twarzy zakompleksienia i chciwości. Powoli zaczęłam rozumieć, dlaczego Adam stawał się takim cynicznym burakiem. Starałam się jednak być miła i zachować uwagi dla siebie. Przemęczyłam ten wieczór z bólem, bo język mnie świerzbił, żeby co niektórym nagadać do słuchu. Po zakończonym przyjęciu miałam wrażenie, że mam skurcz mięśni na twarzy od wymuszonego uśmiechu i szczękościsk, którego nie potrafiłam rozluźnić.
— Dzień dobry, kochanie — zagadnęłam go kolejnego poranka. — Jak się czujesz z nowym dniem i nowym wiekiem?
— Do dupy — rzucił bez ogródek, wstając gwałtownie z łóżka. — Boli mnie głowa i niedobrze mi, chyba zaraz będę rzygać — zamilkłam, przygotowując mu herbatę z mięty. „Kulturalna zabawa na poziomie” — pomyślałam z lekkim uśmiechem, choć w środku czułam, że dzisiejszy dzień nie będzie łatwy. Miałam ochotę zapytać o jego spóźnionych znajomych, ale jego złe samopoczucie skutecznie mnie powstrzymało. Przeleżał cały dzień jak struchlałe zwłoki na kanapie, podnosił się tylko wtedy, gdy natura wzywała. Kolejne dni były pełne nieobecności — późne powroty z pracy, cisza między nami. Temat urodzin i jego znajomych gdzieś umknął w cieniu codziennych obowiązków, aż do pewnego popołudnia.
— Podjedziemy jeszcze do Zbyszka, muszę odebrać od niego kompresor — rzucił niespodziewanie, wracając z zakupów.
— Do Zbyszka? — zapytałam, próbując sobie przypomnieć, który to z jego kolegów. Zaskoczyło mnie, że chce mnie zabrać ze sobą. Do tej pory nasze wspólne wyjścia kończyły się zwykle u rodziny.
— No do Zbyszka, co cię tak dziwi? — rzucił z lekka zniecierpliwiony.
— No, ta jego żona… trochę taka drętwa jest — wyrzuciłam z siebie, choć wiedziałam, że moje zdanie to tylko tło.
— Przestań już wymyślać, do każdego potrafisz się przyczepić! — uniósł głos. — Wypijemy kawę, pogadamy i pojedziemy. Mam się z kimś nie kolegować, bo tobie się nie podoba?!
— Nie to miałam na myśli… — próbowałam się tłumaczyć.
— Przestań myśleć, bo nic mądrego z tego nie wychodzi! Patrz na siebie i na to, jaka jesteś! Myślisz, że taki ideał z ciebie?! — stwierdził ostro, bez cienia pytania. Nic więcej się nie odezwałam, bo naszym oczom ukazał się Zbyszek grzebiący w aucie przed swoim domem. Wysiadłam i pokornie podążyłam za mężem nie sprzeciwiając się. Weszliśmy do środka, a gospodyni przywitali nas chłodno, jakby nasze pojawienie się było mocno niechciane.
— Kawy? Herbaty? — zapytała, ale w jej głosie czuć było ledwo skrywaną niechęć.
— Wy sobie tutaj pijcie kawę, my pójdziemy do garażu — rzucił Zbyszek i mrugnął do Adama, który poszedł za nim. Zostałam z kobietą sama. Chłód między nami rozpraszała jedynie cisza, przerywana szmerem mieszania łyżeczki w filiżance. Nagle rozległ się płacz dziecka. Ola poderwała się natychmiast.
— Co się znowu kłócicie? — zapytała, podchodząc do jednego z synów.
— Maciek mnie zbił! — rozpłakał się jeden.
— Bo Jarek grzebie w moich rzeczach! Mówiłem mu już tyle razy, żeby nie wchodził do mojego pokoju! — dorzucił drugi.
— Uspokójcie się, mamy gości! — zmieszała się ich mama, a chłopcy zauważyli obcą osobę w pokoju. Moja mała córka wtuliła się we mnie i z zaciekawieniem patrzyła na ten chaos.
— Nie straszcie dziewczynki — powiedziała łagodnie. — Patrzcie, jak się was boi! Czy wy zawsze musicie ze sobą walczyć? Bawcie się razem i dzielcie zabawkami, a nie zachowujcie się jak dzikusy — chłopcy spuścili głowy i oddalili się do swoich pokoi, trochę zawstydzeni. Ola westchnęła ciężko.
— Wiecznie się kłócą, nie wiem, co z nimi robić. A Zbyszek jeszcze obarcza mnie winą, bo nie potrafię ich wychować.
— A on? — zapytałam, choć wiedziałam, że to drażliwy temat.
— Mieszka z nami, ale czy go cokolwiek poza sobą interesuje? Ech…
— Faceci są tacy — uśmiechnęłam się smutno. — Mój też. Nie ma go całymi dniami, a jak jest, to ma pretensje o wszystko.
— I to wieczne niezadowolenie, aż żyć się odechciewa — powiedziała, a w jej głosie było coś, co rozumiałam do głębi.
— Dzieci nie takie, obiad nie taki, za głośno, a im się należy spokój po pracy — dopowiedziałam półżartem.
— Każde życzenie hrabiów musi być spełnione — dodała z uśmiechem. Spojrzałyśmy na siebie i zaśmiałyśmy się, jakby w tym śmiechu ulotniło się całe napięcie. Nagle do pokoju wszedł Adam.
— Co wam tak wesoło? — zapytał.
— Jak dwie przekupy — odpowiedział Zbyszek, a ja uśmiechnęłam się pod nosem.
— Nie wiedziałyśmy, że tu mamy płakać — rzuciłam, zbierając córkę i żegnając się.
W samochodzie Adam od razu zaczął:
— Tak na Olę narzekałaś, a takie rozbawione byłyście.
— Czasem się człowiek myli — odpowiedziałam krótko. — Nikt nie jest perfekcyjny. Nie chciałam się tłumaczyć z odczuć, które miałam. Coraz częściej drażniły mnie jego szydercze docinki, jakby sam był bez skazy. Starałam się nie dawać się sprowokować — nie chciałam, żeby nasz dom i my kojarzyli się dziecku tylko z kłótniami. Dalszą drogę pokonaliśmy w ciszy. Dopiero przy kolacji Adam odezwał się pierwszy.
— Umówiłem się ze Zbyszkiem, że w piątek wyjedziemy na weekend do jego rodziców, pomalować im mieszkanie — rzucił jakby od niechcenia.
— Jak to w piątek? Na cały weekend? — zdziwiłam się, próbując ukryć rosnące w środku napięcie.
— Nie cały, wrócimy w niedzielę przed południem.
— Żartujesz? — nie mogłam uwierzyć.
— Nie, naprawdę. To starsi ludzie, nie poradzą sobie sami. Poza tym obiecałem to Zbyszkowi już jakiś czas temu.
— Fajnie, że wcześniej mi o tym powiedziałeś — wymamrotałam, choć czułam, jak ciśnienie powoli, ale nieubłaganie rośnie. — Mieliśmy jechać nad jezioro, nocleg jest zarezerwowany i nie da się go odwołać, bo już za późno.
— Nie musisz rezygnować z rezerwacji. Możesz zostać z Olą, spędzicie czas, poznacie się lepiej…
— Co?! — zagotowałam się od razu. — Dawno sobie, że Zbyszkiem uknuliście?
— No tak, planowaliśmy to już od dawna, jeszcze przed moimi urodzinami. Chcieliśmy, żeby nasze żony najpierw się poznały.
— Co ty wygadujesz? Twoje urodziny były niemal miesiąc temu, a ja nie słyszałam o żadnych planach! Przecież dopiero dwa tygodnie temu ustaliliśmy, że jedziemy nad jezioro! Mogłeś od razu powiedzieć, że nic z tego, a nie robić jakieś intrygi za moimi plecami! I co ja mam teraz zrobić? Spędzić trzy dni z obcą osobą, którą ledwo znam, a na dodatek nie lubię? To jakiś absurd! — wybuchnęłam.
— Nie histeryzuj! — podniósł głos. — Spędzicie ten weekend razem, czy ci się podoba, czy nie. Nie wyrzucę przecież pieniędzy w błoto, bo masz głupi kaprys! Macie się dobrze bawić i pilnować nawzajem!
— Aha, czyli ma mnie pilnować? Co ja, dziecko, żeby mnie nadzorować?! — wrzasnęłam, już nie mogąc się powstrzymać.
— Może i nie dziecko, ale właśnie po to, żebyś nie wymyślała głupot, bo z tobą nigdy nic nie wiadomo…
— Co?! Ty chyba zwariowałeś! Jakie głupoty?! Jesteś głupszy niż myślałam! Każdy ocenia według własnej miary. A może to ty szykujesz jakiś skok w bok i chcesz mieć pewność, że ci nie przeszkodzę?! — furia mnie parzyła od środka.
— Ucisz się! — ryknął tak głośno, że nasza córka zaczęła płakać ze strachu. — Decyzja zapadła i kropka! Tak będzie i koniec dyskusji!
— Nie strasz dziecka, idioto! — wycisnęłam przez zaciśnięte zęby.
— Zamknij się i siedź cicho, bo zaraz sama będziesz wracać do domu na piechotę z twoim rozdartym bachorem! — nie ustępował. Miałam ochotę jeszcze mu coś odpowiedzieć, ale córeczka płakała, więc przemilczałam. Poczułam ogromną pustkę i ból, bo potraktował mnie jak kogoś, komu nie można zaufać, jak osobę, która nigdy nie ma racji. Nazwał naszą córkę „bachorem” — dobrze, że nie brał udziału w jej „produkcji”, bo pewnie pewnego dnia obudził się a tu dziecko nie wiadomo skąd w domu było. Nie miałam ochoty rozmawiać, byłam wściekła na to, jak bezceremonialnie narzuca mi swoją wolę. Czułam się jak ubezwłasnowolniona dorosła kobieta, która nie może samodzielnie decydować, z kim i jak spędza czas. Nie tak wyobrażałam sobie małżeństwo. Marzyłam o partnerstwie, nie o związku, gdzie wszystko dyktuje mąż, a ja tylko muszę się podporządkować. Jego główną bronią była siła, którą gotów był użyć przy najmniejszym nieposłuszeństwie. Często ustępowałam dla dobra Niny, bo nie chciałam, żeby słyszała nasze kłótnie. Mimo wszystko napięcie między nami rosło. A ten kolejny „wspaniały” pomysł Adama, do którego miałam się dostosować, tylko podsycał mój gniew. „Ciekawe, co na to Ola?” — pomyślałam. Osoba, z którą miałam spędzić ten weekend wbrew własnej woli. Już wyobrażałam sobie jej awanturę ze Zbyszkiem — pewnie była równie zachwycona tym planem co ja. Zastanawiałam się, czy jej sprzeciw będzie równie skuteczny co mój. Już dwa dni później mogłam się o tym przekonać. Adam zawiózł mnie w miejsce przeznaczenia, gdzie z daleka ujrzałam znajomy samochód. Zbyszka było widać od razu — razem z chłopcami, którzy kręcili się jak pszczoły wokół ula, i Olą, stojącą obok z rozbawionym uśmiechem. Cała ta scena była jakaś… zbyt pogodna. Zupełnie nie pasowała do mojej dusznej ciszy, którą od dwóch godzin dzieliłam z Adamem w samochodzie. Nie odezwałam się do niego ani słowem od tamtej kłótni. Nie miałam ochoty.
— O, widzę, że państwo tacy radośni, nie to co moja żona! — – mój mąż przywitał się ze znajomymi jednocześnie wbijając mi szpilę.
— Bo może żona nie ma powodu do radości — odburknęłam pod nosem, nie próbując nawet ukryć rozdrażnienia.
— Coś się stało? — zapytał Zbyszek, udając zatroskanego.
— Nie, wszystko gra. Po prostu nie zawsze człowiek ma ochotę się uśmiechać. Nie zwracajcie na mnie uwagi — rzuciłam i ruszyłam po bagaże, kątem oka obserwując Ninę. Adam był już zbyt zaoferowany kolegą, żeby zawracać sobie nami głowę.
— No to jedziemy. Masz kluczyki do auta, jakby coś. Wrócimy w niedzielę — powiedział jeszcze, próbując mnie cmoknąć na pożegnanie. Odwróciłam głowę i bez słowa weszłam do domku. Nawet nie odwróciłam się, gdy zamykałam drzwi za sobą. W środku pachniało świeżym drewnem. Dwa pokoje, niewielka kuchnia i cisza. Ulga. Tylko na chwilę, bo zaraz Ola weszła z chłopcami.
— Widać, że dobrze się dogadujecie ze Zbyszkiem — zagadnęłam po chwili, opierając się o blat kuchenny z kubkiem kawy w ręku.
— Staramy się — odparła, jakby chciała zakończyć temat.
— A powiedz mi szczerze… przyjechałaś tu z własnej woli, czy zostałaś postawiona przed faktem dokonanym?
— A co?
— Tak z ciekawości. Chciałam wiedzieć, czy tylko ja się czuję jak czarna owca. Bo ja wcale nie miałam ochoty tu być.
— Mąż mnie poprosił, więc przyjechałam — spuściła wzrok.
— Poprosił? — próbowałam złapać z nią kontakt wzrokowy.
— No dobra, kazał. Nie chciałam go zranić — wypaliła w końcu, rumieniąc się lekko.
— Zranić… — parsknęłam cicho. Jasne. Jak widać, moja nowa towarzyszka interpretowała rzeczywistość zupełnie inaczej niż ja.
— A co, coś nie tak? Kocham Zbyszka i staram się go zadowolić
Skusicie się?
Fragment zdecydowanie zachęca do przeczytania całej książki.
OdpowiedzUsuńDobrze, że publikujesz fragment, dzięki któremu można poznać próbkę twórczości autorki.
OdpowiedzUsuń