źródło |
12 listopada światło dzienne ujrzy najnowsza i najbardziej osobista publikacja Marcina Kaczmarczyka zatytułowana ,,Na męskim szlaku''. Na dniach ukaże się moja opinia, a tymczasem zachęcam do przeczytania fragmentu książki.
Miałem w swoim życiu kilka bardzo trudnych momentów. Sytuacji, w których spotykałem się z własną słabością i rozkładałem ręce z bezradności. Na szczęście, a właściwie dzięki Bogu, zapoznano mnie z Kimś, kto potrafił podnieść mnie z upadku nawet wtedy, gdy ja sam nie chciałem tego zrobić. A robił to różnymi sposobami. Ostatnim, o którym przeczytasz na stronach tej książki, był Różaniec.
Myślałem, że to na chwilę. Nie wierzyłem, że będę potrafił wejść, w jak mi się wtedy wydawało, tak nudną i monotonną modlitwę. Uważałem, że nie odnajdę się w tym. Pomimo to spróbowałem. Okazało się, że modlitwa różańcowa jest bardzo zbieżna z moim życiem, z tym co przeżyłem i przeżywam, zarówno na zewnątrz, jak i w sercu. Byłem w szoku. Ta czysta Ewangelia, jaka wylewała się spod kolejnych przechodzących między palcami paciorków, wciągnęła mnie. Zrobiła to na tyle skutecznie, że od dwóch lat odmawiam Różaniec codziennie. Ze względu na charakter mojej pracy zawodowej często robię to w podróży, jadąc autem. To stało się nieodłączną częścią mojego życia. Pozwoliło na nowo spojrzeć na szarą modlitewną rzeczywistość. Odkryło Ewangelię w wymiarze, którego nie brałem do tej pory pod uwagę. Bez koloryzowania i udawania, że wszystko jest dobrze, wyruszmy w podróż po życiu, Ewangelii i Różańcu. Po co? Jak powiedziała siostra Łucja z Fatimy: Nie ma w życiu problemu, którego nie można było rozwiązać za pomocą Różańca. [...]
Pamiętam jak dziś to uczucie, gdy postanowiłem wrócić na drogę wiary. Mnóstwo emocji i zapału, który rozgrzewał od środka. Niesamowita chęć do działania i dzielenia się swoim doświadczeniem. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że większość moich znajomych nie podziela mojego zapału, ba, byli też tacy, którzy twierdzili, że straciłem rozum. Z racji, że nie byli ludźmi wierzącymi, nie przejmowałem się ich komentarzami. Co innego było dla mnie zastanawiające. Otóż, ludzie, którzy byli w Kościele od wielu lat podczas rozmów ze mną, widząc ogniki w oczach, jak mantrę powtarzali, że za kilka miesięcy mi przejdzie. Zachęcali do budowania sobie solidnych nazwijmy to teologiczno-katechetycznych fundamentów, dzięki którym potem będzie mi łatwiej znosić kryzys.
Nie przesadzę, gdy napiszę, że patrzyłem wtedy na nich jak na przybyszy z innej planety. Nie dopuszczałem do siebie tego, co mówią. Uważałem, że to brednie. Wypierałem to tak jak święty Piotr mówiący do Jezusa: „Choćby wszyscy zwątpili, ja nie zwątpię”. Czas pokazał w jak wielkim byłem błędzie. Zatrzymałem się na emocjach, które zgasły jak pet w popielniczce.
***
Ciekawa tematyka. W sam raz na jesienny, refleksyjny czas.
OdpowiedzUsuńW sumie fragment ciekawy.
OdpowiedzUsuń