Nigdy nie daj sobie wmówić, że Twoje życie nie ma sensu, że jest pozbawione wartości. To nieprawda. Ludzie, którzy to mówią, starają się leczyć własne rany, raniąc innych. Im to nie pomoże. Tobie, jeśli na to pozwolisz, może zaszkodzić. [Marcin Kaczmarczyk] ❤

wtorek, 22 maja 2018

Wywiad z Moniką Orłowską, czyli CZAS, BY ODKRYĆ WSZYSTKIE KARTY


Dominika: Dlaczego Pani zaczęła pisać? 

MO: Nie było żadnych wizji, przynagleń we śnie i głosów w głowie. Była pilna potrzeba utrwalenia bardzo ulotnych wrażeń z początków macierzyństwa. To, co napisałam, miało wzięcie w internecie, ktoś stwierdził, że dobrze się mnie czyta, więc poszłam za ciosem. Zaczęłam tworzyć krótkie formy na tematy ogólne, aż wreszcie spróbowałam sił w powieści. 

lyanna gl: Jak zachęciłaby Pani ludzi do czytania polskiej literatury? Jakie polskie książki czyta Pani najchętniej i których polskich autorów ceni? 

MO: Z wielkim zdumieniem czytam w internecie wypowiedzi osób lekceważących polską literaturę. Próbuję zrozumieć, co nimi kieruje. Może chęć ucieczki od codziennej rzeczywistości i mentalności Polaków? Trudno mi to pojąć. Sama szukam w literaturze wspólnoty kultury i doświadczeń, ciągłości pokoleniowej, opisów znajomych miejsc. Paradoksalnie, często znajduję to wszystko w książkach, z których autorami zupełnie się rozmijam pod względem, nazwijmy to, światopoglądowym. Przykładem może być chociażby Ziemowit Szczerek – uwielbiam to jego rozdarcie pomiędzy miłością a nienawiścią do polskiego krajobrazu spaskudzonego kostką brukową i billboardami! Nie znajdę podobnych wrażeń w literaturze zagranicznej. Poza tym jest jeszcze kwestia języka. O ile nie czytamy obcojęzycznych książek w oryginale (do czego gorąco wszystkich zachęcam), dostajemy w pewnym sensie produkt wybrakowany. Nie ma cudów, w przekładzie zawsze ginie coś z urody tekstu wyjściowego. Ot, choćby taka drobna rzecz jak intymność narracji. W pewnej powieści, którą tłumaczyłam z angielskiego, bohaterka żyje samotnie. Relacjonując jej poczynania np. w kuchni, narrator na kilku stronach posługuje się wyłącznie zaimkiem she. Po polsku można to łatwo oddać poprzez podmiot domyślny orzeczenia w formie żeńskiej: wstała, podeszła, wyjęła. Wrażenie świata skupionego na bohaterce zostaje więc zachowane. Do czasu, gdy w paradę wchodzi szafka, patelnia, woda, która właśnie się zagotowała. Narrator angielski odniesie się do nich przez itp, a potem gładko wróci do she. W przekładzie będzie konflikt podmiotów domyślnych, trzeba więc posłużyć się imieniem bohaterki, żeby przypadkiem zagotowana woda nie wyjęła makaronu z pudełka. Pozornie nie ma problemu, czytelnik wie przecież, że ta pani w kuchni to Mary. W moim odczuciu jednak użycie imienia poszerza „kadr”, każe nam spojrzeć na bohaterkę niejako z zewnątrz, z dystansu. Szczegół? Być może. W przekład wpisana jest jednak zbyt często nieprzetłumaczalna gra słów, brak smaczków językowych i aluzji do rodzimej popkultury, a to rzeczy, które są dla mnie ogromnie ważne w literaturze. Do tego stopnia, że czytam niekiedy autorów, z którymi kompletnie się nie zgadzam (np. Wojciecha Kuczoka), właśnie ze względu na ich wyczucie językowe. 

Laurel Ka: Jak przejawia się Pani miłość do języków obcych - czy bazuje na samej teorii, czy też może praktyce, tj. podróże, poznawanie kultury innych krajów (podróże)? 

MO: Od kilku lat nie wyjeżdżam z Polski, nie mam też okazji do rozmów z obcokrajowcami. Dziś można jednak – w pewnym stopniu – poznawać inne kultury, nie ruszając się z fotela. Prenumeruję internetowe wydanie ulubionej gazety z Wysp Kanaryjskich, czasem poskaczę po kanałach informacyjnych telewizji satelitarnej i to mi w zupełności wystarcza. Ostatnio zaczęłam redagować przewodniki. Nigdy bym nie przypuszczała, że odświeżę sobie w ten sposób np. szwedzki, którego uczyłam się przez jakieś dwa lata na studiach, a więc w czasach prehistorycznych. Specyficznym przejawem mojej miłości do języków bywa czytanie o nich i nie mam tu na myśli podręczników akademickich, ale książki typu Mother Tongue Billa Brysona. Innym moim konikiem są samouczki jednego języka obcego napisane w drugim. Tego eksperymentu akurat nie polecam, bo patrząc przez pryzmat angielskiego, można mieć pretensje do np. niemieckiego o takie fanaberie jak deklinacja i koniugacja. 

Agnieszka Więckowska: Czy według Pani autor książek powinien utrzymywać w tajemnicy swoje "powody" napisania dzieła? 

MO: Wydaje mi się, że to zależy od autora i od powodów. Osobiście jednak nie widzę przeciwwskazań do ujawniania zarówno motywów powstania danej książki, jak i przebiegu pracy nad nią. O czymś przecież trzeba opowiadać czytelnikom na spotkaniach autorskich czy w wywiadach. Lepiej zdradzać tajemnice warsztatu pisarskiego niż alkowy czy kuchni. Choć mam wrażenie, że ostatnio większym zainteresowaniem publiczności cieszą się te drugie. Właśnie w ramach protestu przeciwko takiemu podejściu wybrałam tu sobie pytania, które nie naruszają nadmiernie mojej prywatności. 

Falasa Falasa: A mnie bardzo ciekawi geneza powstania "U Pana Boga pod gruszą". 

MO: Za tą książką stała wściekłość. Czysta, żywa wściekłość. Przeczytałam raz powieść (celowo przemilczę tytuł i autora), w której pewien incydent podczas spotkania towarzyskiego jest pretekstem do przedstawienia sylwetki i życia ośmiu bohaterów. Czegóż tam nie ma! Przemoc i zdrada małżeńska, wyuzdany seks, alkohol, narkotyki, aborcja, choroba i śmierć. W sumie – c’est la vie, prawda? Sęk w tym, że autor zdaje się lubować we wszelkich wynaturzeniach. Nakazuje bohaterom babrać się w błocie, poniekąd sugerując, że właśnie ono jest środowiskiem naturalnym człowieka. Nie ma we mnie zgody na takie insynuacje, dlatego postanowiłam dokonać świadomego plagiatu i napisałam coś, co również składa się z ośmiu rozdziałów, poświęconych ośmiu różnym bohaterom, których łączy tylko jedna rzecz (w tym wypadku miejsce – gospodarstwo agroturystyczne) i którzy też zmagają się z problemami aborcji, alkoholizmu, niewierności, choroby i śmierci. Otóż to – zmagają się, bo taka rzeczywistość jest im nie w smak. Napędzana wściekłością, napisałam tę powieść w miesiąc. Oczywiście nie jest wolna od stereotypów, przerysowań i naiwności, wiem też, że dla osób niewierzących jest wręcz niestrawna, ale nadspodziewanie wielu czytelnikom najwyraźniej udzielił się ten idealizm, który mną kierował podczas pisania. Dostałam sygnały, że książka wzbudziła sporo pozytywnych emocji. Jeśli więc kicz religijny niesie jakieś dobro duchowe, niech sobie będzie kiczowaty. Wpisuję się w wielowiekową tradycję odpustowych świecących różańców i buteleczek-figurek Maryi z odkręcaną głową. 

Mateusz Wąsik: Jak opublikowanie pierwszej książki zmieniło Pani proces pisania? 

MO: Kiedy ukazała się Cisza pod sercem, właśnie kończyłam drugą powieść. Różnice w procesie pisania nie wzięły się jednak z faktu, że ta pierwsza stanęła na półkach księgarń, ale ze specyfiki obu książek. Za Ciszą kryje się wiele godzin przegrzebywania internetu, wirtualnych spacerów po miastach, w których nigdy nie byłam, a które opisuję w książce z przekonaniem, czy nawet… kalendarzyki intymne moich bohaterek. Tak, tak, skoro posty dziewczyn zamieszczane na forum opatrzone są konkretną datą, ramy czasowe miesiączek, poronień i ciąży musiały się zgadzać. Stworzyłam więc każdej bohaterce kalendarz i przydzieliłam konkretną długość cyklu, a potem pracowicie zaznaczałam daty menstruacji, owulacji i zajścia w ciążę. Właściwie niepotrzebnie, bo nie sądzę, żeby ktokolwiek z czytelników był w stanie wyłapać tu jakieś nieścisłości, ale po prostu nie chciałam wypisywać bzdur. Z drugą powieścią poszłam na żywioł, pisałam bez konspektu i notatek. Z pewnością jednak wydanie Ciszy wpłynęło na trzecią i kolejne powieści i w ogóle na mój stosunek do pisania. Otóż mniej więcej do roku 2006 znałam tylko trzy autorki literatury dla kobiet: Katarzynę Grocholę, Monikę Szwaję i Izabelę Sowę. Potem na pięć lat zupełnie straciłam z oczu ten rynek (zresztą bez szczególnego żalu). Skoro jednak niespodziewanie zostałam jego częścią, stwierdziłam, że należy przyjrzeć mu się z bliska. No i cóż, coraz częściej nuciłam sobie pod nosem „I co ja robię tu?”, aż doszłam do momentu, w którym postanowiłam, że zarzucam pisanie. Było to w roku 2014. Jak to, zapyta ktoś, a ''Rozminięci''? Ano tak – większość mojej ostatniej powieści powstała sześć lat temu. Dokończenie tej książki, jak również napisanie pewnego drobiażdżku, na który właśnie podpisałam umowę, traktuję jako rodzaj literackiej… prostytucji. 

Mateusz Wąsik: Jak zrównoważyć stawianie wymagań czytelnikowi z dbaniem o czytelnika? 

MO: Nie wiem. Najwyraźniej nie potrafię tego pogodzić (przynajmniej jeśli chodzi o dbanie o czytelnika równoznaczne ze schlebianiem jego gustowi), stąd też moja decyzja o zakończeniu przygody z pisaniem. Uważam, że relacja książka–czytelnik powinna być oparta na wzajemnym szacunku. Celowo użyłam tu słowa „książka”, bo mam na myśli nie tylko jej autora, ale również redaktora, korektora, grafika tworzącego okładkę i dział marketingu w wydawnictwie. Szanujmy się, proszę Państwa. Dbanie o czytelnika pojmuję jako dostarczanie mu dopracowanego produktu o treści, która nie będzie urągać wiedzy i inteligencji przeciętnej osoby z tak (brzydko) zwanej grupy docelowej, wolnego od błędów językowych i literówek, opatrzonego tytułem adekwatnym do zawartości i takąż okładką, która będzie się ocierać o wyższą sztukę, oraz rzetelnym opisem w materiałach marketingowych. Według takiej definicji jest to równocześnie stawianie czytelnikowi pewnych wymagań. Nie potrafię zaakceptować dbania o czytelnika, które sprowadza się do ślepego posłuszeństwa vox populi. Nawiasem mówiąc, zaczynam myśleć, że ten legendarny lud, czy też rynek, który domaga się sztampowych niedoróbek, to w istocie twór wymyślony przez wydawnictwa szukające gwarantowanego zarobku. Pojedyncze osoby, których opinie – nie tylko o moich książkach – czytam, raczej narzekają na obecne trendy. Nie wiem, jak jest naprawdę, ale od jakiegoś czasu widzę, że wpadliśmy w błędne koło, szczególnie gdy chodzi o literaturę dla kobiet. Czytelniczki łykają schemat typu: katastrofa (rozwód/utrata pracy) – radykalna zmiana w życiu (przeprowadzka na wieś/schudnięcie/nowy mąż) – żyli długo i szczęśliwie, a w jego obrębie nagromadzenie wszelkich nieprawdopodobieństw i zwykłe zakłamywanie rzeczywistości. Wszystko opakowane w okładkę wyłowioną z jednego wora gotowców, opatrzone tytułem wyciągniętym na chybił trafił z drugiego (zawierającego głównie szczęście, miłość, lato, dom i ogród) i podane w przystępnej formie – każdy gest skrupulatnie opisany, emocje nazwane, wnioski wyłożone kawa na ławę. To się sprzedaje, więc wydawca zachęca autora do produkowania kolejnych powieści w tym stylu. Powstaje sprzężenie zwrotne, które z kolei postrzegam jako brak szacunku (i wymagań) czytelnika wobec książki. Jeżeli zaś chodzi o moje relacje z odbiorcami, próbowałam podążać za vox populi. Niestety nawet dość radykalna próba (o której więcej poniżej) nie przyniosła mi satysfakcji. Nie, nie mam złudzeń, autorka literatury dla kobiet to w moim pojęciu bardziej osoba z branży usługowej (jak np. fryzjerka, kosmetyczka czy masażystka, do których przychodzi się po odrobinę relaksu i odskocznię od codzienności) niż guru czy autorytet moralny, są jednak granice ekspresji artystycznej usługodawcy, których usługobiorcy przesuwać nie wolno. Nawet jeśli przyjmiemy zasadę „pani płaci, więc pani wymaga”. A skoro już jesteśmy przy płaceniu… Nie trafiam w gust czytelniczek, to i nie sprzedaję tylu książek, żeby tantiemy zrekompensowały mi czas poświęcony pisaniu. Kilkanaście lat przepracowałam w różnych ośrodkach państwowej edukacji, więc chyba nic dziwnego, że w końcu chciałabym dostawać za swoją pracę przyzwoitą zapłatę? Teraz dbam o czytelnika (i jednocześnie stawiam mu wymagania) jako redaktor. 

Sabina: Jak wygląda Pani dzień pracy? 

MO: Odpowiem już z pozycji redaktora, skoro ostatnie kilka stron własnej książki napisałam w styczniu tego roku. Redakcję mam rozwleczoną po całym dniu. Najefektywniejsza jestem rano, po wyprawieniu dziecka do szkoły. Od poprzedniego spotkania z Państwem na tym blogu zwiększyła mi się liczba kotów i przekątna ekranu laptopa. Ma to bezpośrednie przełożenie na pracę – duże prawdopodobieństwo, że któryś futrzak obudzi mnie bladym świtem, hałasując w kuwecie (tym sposobem często zaczynam dzień o czwartej) i nieporęczność sprzętu, która nie pozwala mi już działać w pociągu czy na drągu. Nie zmieniło się tylko jedno – kącik roboczy w kuchni. 

Martucha180: Czym dla Pani jest SŁOWO? 

MO: Słowo… Temat rzeka, ale ostatnio chyba po prostu wdzięczny materiał do obróbki. 

Laurel Ka: Która sentencja jest Pani bliższa i dlaczego: "nadzieja umiera ostatnia" czy "nadzieja jest matką głupich"? 

MO: Zależy od okoliczności. Bywam często na oddziale hematologii i onkologii dziecięcej. Tam nadzieja umiera ostatnia, a czasem nie umiera wcale. Niedawno przeżywałam śmierć sześcioletniego chłopca, który przegrał długą walkę z neuroblastomą. Jestem pełna podziwu dla jego rodziców, zarówno za postawę w trakcie choroby syna (mądra miłość stawiająca dziecku wymagania nawet w szpitalnych warunkach), jak i za decyzje podjęte w momencie, gdy okazało się, że medycyna już nie ma temu pacjentowi nic do zaoferowania poza opieką paliatywną. Zmagania tej rodziny z chorobą wygenerowały mnóstwo wiary, nadziei i miłości, które – jestem przekonana – wciąż tu są. W sercach rodziców Oliwiera, personelu szpitalnego, setek osób, które kibicowały chłopcu na Facebooku, a przede wszystkim małych pacjentów wspomnianego oddziału i ich rodziców. 

Nadzieja jest też jednak niekiedy matką głupich. Być może ktoś z Państwa zdążył się zastanowić, o jakim poprzednim spotkaniu na tym blogu bredzę, a ktoś inny oburzyć, że czytał już gdzieś identyczne odpowiedzi. Cóż, skoro żegnam się z czytelnikami, to kompleksowo, również we wcieleniu znanym jako Michalina Kłosińska-Moeda, która wypowiedziała się tutaj bardzo obszernie cztery lata temu. Michatkę zrodziła właśnie przysłowiowa matka głupich i żądza pieniądza (moeda to po portugalsku moneta). Rok po wydaniu ''Ciszy pod sercem'' los Orłowskiej jako autorki był już właściwie przesądzony. Na rynku oprócz debiutu miałam drugą powieść, trzecia szła do druku, a w komputerowej szufladzie leżała lwia część tego, co później ukazało się jako ''Całuję. Mama'' i ''Rozminięci'', oraz kompletna ''U Pana Boga pod gruszą''. Tej ostatniej nie chciała nawet Replika (zmieniła zdanie dopiero cztery lata później), zaś słupki sprzedaży dwóch wydanych już książek były żenująco niskie. Dodatkowo odkryłam, że nie odnajduję się w roli autorki, pardon, babskich czytadeł, bo za takie uważam swoje powieści. Fakt, poruszam w nich tematy trudne i przykre, ale ani język, ani ujęcie problemów czy portretowanie bohaterów nie upoważniają ich do zajęcia miejsca na wyższej półce. Obserwowałam publiczne poczynania pierwszoligowych autorek tego gatunku i doszłam do wniosku, że nigdy nie będę umiała tak celebrować swojej twórczości, a ponieważ bez autopromocji w pewnych kręgach niewiele można zdziałać, postawiłam dać sobie drugą szansę – pod pseudonimem. Udało się połowicznie. Michatka cieszyła się większym wzięciem niż Orłowska (co ciekawe, fałszywe były tylko oba nazwiska, imię Michalina mam jako drugie w dowodzie, a w wywiadach niczego nie zmyślałam, pod każdą wypowiedzią MK-M mogłaby się podpisać MO), pisanie zaś jej powieści (szczególnie Kota) i prowadzenie na Facebooku Zagadek Michatki sprawiało mi ogromną frajdę. Niestety znowu wszystko rozbiło się o pieniądze – doszłam do szklanego sufitu, którego nie chce mi się przebijać głową. Pod własnym zaś mam wystarczająco równo, żeby przestać wreszcie uprawiać sztukę dla sztuki. 

⇹⇹⇹

Panu Mateuszowi Wąsikowi dziękuję za drugie (i zwycięskie) pytanie – pretekst do oficjalnego pożegnania z czytelnikami (które zostanie w pewnych kręgach nazwane wyładowaniem grafomańskich frustracji – trudno, jakoś to przeżyję). 

Cyrysi dziękuję za zaproszenie i możliwość hurtowego wyjaśnienia, dlaczego nie będzie mnie już na żadnych targach książki ani fanpage’ach. 

Wszystkim zaś dziękuję za cierpliwość przy czytaniu tych przydługich wynurzeń. Padli Państwo ofiarą paradoksu frekwencyjnego – za nieobecność połowy klasy zbiera cięgi od belfra akurat ta druga połowa, która do szkoły przyszła.


W imieniu swoim oraz wszystkich Czytelników mojego bloga dziękuję Pani Monice Orłowskiej za szczery i niezwykle zaskakujący wywiad.

Serdecznie gratuluję Panu Mateuszowi i czekam na maila.

Pozdrawiam wszystkich bardzo gorąco,
Cyrysia

17 komentarzy:

  1. bardzo ciekawy wywiad miło się czytało rano:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawy wywiad, choć podszyty nutką boleści.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam czytać takie wywiady, super sprawa, to zawsze jakieś umilenie i urozmaicenie na takim blogu książkowym :)
    http://recenzentka-doskonala.blogspot.com/2018/05/tam-dokad-zmierzamy-bn-toler.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za odpowiedzi na moje pytania. Wywiad bardzo poruszający - ciekawa forma pożegnania z czytelnikami. Odpowiedzi szczere, które doceniam i życzę powodzenia w dalszej pracy, by nadzieja zawsze umierała ostatnia, a rozczarowanie trzymało się z daleka. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Szczery, niezwykle interesujący i wyczerpujący wywiad. Miejscami cierpkie słowa dają do myślenia.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję za uznanie i piękny szczery wywiad.

    OdpowiedzUsuń
  7. Gratuluję autorce i blogerce.

    pisanyinaczej.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  8. Literacka prostytucja... no, no, no... :)
    Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
  9. Świetny wywiad! Czytało się znakomicie:)
    pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy:)

    OdpowiedzUsuń
  10. Autorka bardzo mądrze odpowiada na pytania. Dziękuję za wywiad :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Pięknie dziękuję za odpowiedź :) Uważam wszakże,iż to będzie niepowetowana strata dla nas czytelników brak Pani nowych powieści .

    OdpowiedzUsuń
  12. Ten wywiad potrafi zainspirować :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Bardzo ciekawy wywiad, z wielką przyjemnością go przeczytałam.

    OdpowiedzUsuń

Zaglądaj, czytaj, przegryzaj moje słowa, ale wychodząc, zostaw po sobie niezatarty ślad swojej obecności...